Ja, którym chcę być. W poszukiwaniu Bożej wersji siebie
Składamy się z niezliczonych wersji siebie: „ja, którym nie chcę być”, „ja, którym udaję, że jestem”, „ja, którym myślę, że powinienem być”… Na szczęście istnieje jeszcze jedno „ja” – ja taki, jakim chciałby widzieć mnie Bóg, Boża wersja mnie. Jak stać się taką wersją samego siebie? Co nas przed tym powstrzymuje?
Najczęściej na drodze stają nam nasze własne lęki – boimy się poddać Bożemu prowadzeniu, aby nie stracić „kontroli” nad swoim życiem… Tymczasem – jak wyjaśnia autor – Bóg chce nas udoskonalić, a nie wymienić na „lepszą wersję”.
Nawet nasze słabości mogą nam pomóc odkryć ukryte talenty oraz otworzyć drogę do duchowego wzrostu – trzeba tylko zaufać Bogu, który zna nas lepiej niż my sami…
Ja, którym chcę być Johna Ortberga to proste, lecz pełne chrześcijańskiej mocy dzieło, które zmieni twój negatywny sposób myślenia, uzdrowi twoje rany, uwolni cię, zachęci do przeżywania w pełni życia, którego obficie udziela nam Jezus, oraz pomoże ci stać się taką osobą, jaką chciałby cię widzieć Bóg.
Bible Study Review
Bez wątpienia najlepsze dzieło Johna Ortberga. To fascynująca i pogodna książka o tym, że powinniśmy bazować na otrzymanych darach, a nie skupiać się na naszych słabościach.
recenzja z Amazon.com
Tytuł: Ja, którym chcę być. W poszukiwaniu Bożej wersji siebie
Autor: John Ortberg
Tłumaczenie: Tomasz Tesznar
EAN 9788361989486
ISBN: 978-83-61989-48-6
Format 140×200
Stron 440
Data wydania 2011-06-01
Oprawa broszurowa
Wydawca: Wydawnictwo Esprit
Fragment
Człowiek, którego udaję
Bóg stworzył cię po to, abyś był sobą. Gdy twoje życie dobiegnie końca, nie zapyta cię, dlaczego nie byłeś Mojżeszem, Dawidem, Esterą, Henrim Nouwenem, albo Trevorem. Jeśli nie będziesz dążył do osiągnięcia celu, o jakim mówimy, zapyta cię, dlaczego nie byłeś sobą. Bóg chciał, abyśmy radowali się i rozkoszowali swoim życiem. Kiedy się rozwijam, stając się takim człowiekiem, jakim chcę być, stopniowo uwalniam się od tego człowieka, którego udaję. Nie próbuję już wszystkich przekonać, że jestem kimś ważnym, drżąc w sekrecie ze strachu, że wcale tak nie jest.
Kilka lat temu jadłem obiad z pewnym człowiekiem, którego nie znam nazbyt dobrze. Spędziliśmy razem dwie godziny, a on przez cały ten czas starał się wtrącać w trakcie rozmowy nazwiska różnych znanych ludzi. Jedna po drugiej pojawiały się więc rozmaite ważne osoby, które znał osobiście, ludzie sukcesu, na których zrobił wielkie wrażenie, członkowie zarządów jakichś korporacji, na których decyzje wywarł wpływ. Najbardziej zdumiewające było tutaj jednak nawet nie to, że człowiek ten potrafił rozmawiać ze mną w ten sposób aż tak długo, ale to, że sam w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Nim obiad dobiegł końca, czułem się wyczerpany i przygnębiony. Jak to możliwe, aby ktoś był aż tak ślepy i nieświadomy?
I wtedy przyszła mi do głowy pewna straszna myśl: „Jeżeli ten człowiek mógł być tak ślepy, to co z innymi ludźmi? Co ze mną? Czy ja też mam ten sam problem i cierpię na ten sam rodzaj ślepoty?” Uznałem, że najlepiej będzie spytać kogoś z najbliższych przyjaciół, i tak właśnie zrobiłem w następnym tygodniu, podczas lunchu.
Wraz z moją rozmówczynią stwierdziliśmy, że oboje mamy ten sam problem. Przeprowadziliśmy zatem pewien eksperyment. W następnym tygodniu oboje mieliśmy brać udział w spotkaniu z grupą ważnych dla nas osób, i postanowiliśmy, że będziemy się starali nie mówić niczego, co mogłoby sprawić, że będziemy wydawali się szczególnie inteligentni lub utalentowani. Sam byłem zdumiony, jak niewiele miałem do powiedzenia.
Czasami człowiek, którego udaję, wciąż jeszcze dochodzi we mnie do głosu poprzez drobne dowody próżności. Pewien świeżo upieczony porucznik chciał zrobić wrażenie na pierwszym szeregowcu, który wejdzie do jego nowego gabinetu i udawał, że rozmawia właśnie przez telefon z jakimś generałem, aby dać żołnierzowi do zrozumienia, że jest kimś ważnym. „Tak jest, panie generale, może pan na mnie liczyć” – powiedział, po czym energicznym ruchem odłożył słuchawkę. Następnie zapytał żołnierza, z czym do niego przychodzi. „Mam tylko podłączyć panu aparat telefoniczny, panie poruczniku” – odparł szeregowiec.
Udawanie kogoś, kim się nie jest, to ciężka praca, i właśnie dlatego czujemy się tacy zmęczeni po pierwszej randce lub rozmowie kwalifikacyjnej, lub pośród innych ludzi, na których, jak sądzimy, musimy wywrzeć korzystne wrażenie. Tęsknimy wówczas za szczerością i naturalnością i pragniemy udać się gdzieś, gdzie będziemy mogli po prostu „być sobą”. To prawdziwa ulga, nie musieć udawać, że modlimy się więcej, niż naprawdę, wiemy o Biblii więcej, niż faktycznie wiemy, lub mamy w sobie więcej pokory, niż w rzeczywistości.
W nas samych jest pewna osoba, zupełnie pozbawiona pozorów czy wyrachowania. Wobec Boga nie musimy nigdy udawać, a prawdziwa bezradność i niedoskonałość podoba się Bogu znacznie bardziej, niż udawane uduchowienie. Jeśli mam się kiedyś stać tym człowiekiem, którym chcę być, muszę zacząć od tego, że będę szczerze mówić o tym, kim jestem teraz.
Sądzę, że taki powinienem być
Porównywanie się do innych zabija wszelki duchowy rozwój. Matka z trójką dzieci w wieku przedszkolnym słyszy, jak jej pastor mówi, że kocha Boga tak bardzo, że każdego ranka wstaje bardzo wcześnie, żeby spędzić z Nim w milczeniu godzinę czasu. Ona byłaby zachwycona, gdyby o dowolnej porze mogła znaleźć sobie godzinę spokoju, ale jej dzieci po prostu nie są skłonne do współpracy w tym temacie. Wyciąga więc z tego tylko taki wniosek, że powinna robić tak samo, jak pastor, czyli spogląda na kwestię duchowości przez pryzmat porównania, i żyje przytłoczona poczuciem winy. W ogóle nie przychodzi jej do głowy, że miłość, jaką okazuje swoim dzieciom, mogłaby „liczyć się” jako działalność w sferze ducha. Nawet przez myśl jej nie przejdzie, że prawdopodobnie służy Bogu znacznie lepiej, niż sam pastor, który przez cały ranek zaniedbuje być może swoją żonę i dzieci, aby mieć tę godzinę spokoju.
Towarzyski, spontaniczny mąż ma za żonę kobietę, która uwielbia spędzać czas w samotności. Samotność nie stanowi dla niej problemu, ba! – musiałaby zostać nieco większą ekstrawertyczką, żeby nadawać się na pustelnicę. On ma poczucie, że kompletnie nie potrafi się modlić, ponieważ nie umie trwać w samotności tak jak ona. W ogóle nie przychodzi mu na myśl, że to, iż potrafi okazywać miłość ludziom, też się „liczy”; że ta jego miłość do bliźnich kształtuje jego duszę i jest rozkoszą dla Boga.
Henri Nouwen napisał: „Duchowa wielkość nie ma nic wspólnego z tym, że jest się lepszym od innych. Chodzi w niej natomiast o to, żeby każdy z nas był tak wspaniały, jak tylko potrafi”.
Każdy z nas ma pewne wyobrażenie siebie takiego, jakim, jak sądzi, powinien być, które kłóci się z tym, kim stworzył nas Bóg. Czasem rozstanie z taką osobowością może okazać się ogromną ulgą. Czasami znów bywa tak ponure, jak sama śmierć.
Ja sam dorastałem z potrzebą myślenia o sobie jako o przywódcy, kimś silniejszym, bardziej popularnym i pewnym siebie, niż naprawdę byłem. W szkole kandydowałem na przewodniczącego klasy, ponieważ dorośli przywódcy zawsze powtarzali: „Nawet już w ogólniaku byłem przewodniczącym swojej klasy”. Wymyślałem sobie chwytliwe hasła i prowadziłem zaciekłą kampanię wyborczą, ale zawsze przegrywałem. Prawda jest taka, że byłem raczej typem introwertyka i mola książkowego, niż typowym kandydatem na „przewodniczącego klasy”, za którego chciałem być uważany.
W miarę jak dorastałem, moja potrzeba bycia przywódcą sprawiała, że ciągle próbowałem być kimś, kim tak naprawdę nie byłem. Byłem przez to często bardziej wycofany, spięty, nieszczęśliwy i nieautentyczny w swoich zachowaniach, i nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jakby tego było mało, kobieta, którą poślubiłem, należy do tego rodzaju osób, które ubiegały się w szkole o różne funkcje i zawsze wygrywały. A Nancy nigdy nie miała nawet porządnego wyborczego sloganu. Wygrała wybory szermując hasłem „Don’t be fancy, vote for Nancy” (ang. „Nie wydziwiaj, głosuj na Nancy”). Serio, wcale nie zmyślam!
Wreszcie, mając około czterdziestu lat, przeszedłem przez półroczny okres dojmującej wewnętrznej pustki i depresji, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Nancy pochłonięta była wówczas pracą, która przynosiła jej istną eksplozję rozwoju, a ja czułem się tak, jakby trajektoria mojego życia i pracy zawodowej miała już zawsze tylko opadać. Doprowadziło to do pewnej sytuacji, której nigdy nie zapomnę.
Siedziałem właśnie w naszej piwnicy, i powiedziałem do Boga: „Nie chcę już więcej być przywódcą”. Odezwał się we mnie istny wulkan emocji, wyrywając z mej piersi szloch. Czułem się tak, jakby umarły wszystkie moje marzenia. Wiedziałem tylko tyle, że kurczowe trzymanie się mojej potrzeby bycia przywódcą rujnowało mi życie. Zacząłem się więc modlić: „Zrezygnuję z tego. Marzyłem o tym tak długo, że nie wiem teraz, co mi pozostanie. Jeśli nie mogę stać się tym przywódcą, którym sądziłem, że mam się stać, to nie wiem, co powinienem robić ze swoim życiem. Ale będę się starał ze wszystkich sił, żeby pozbyć się tej potrzeby”.
Tak naprawdę umierał we mnie tylko pewien fałszywy wizerunek samego siebie, iluzja stworzona ze źle ulokowanej dumy, silnego ego i własnych braków – ten ktoś, kim, jak sądziłem, powinienem być.
„Powinność” to bardzo ważne słowo w procesie duchowego rozwoju, lecz plan Boga nie polega na tym, żebyś słuchał Go dlatego, że „powinieneś”, nawet jeśli tak naprawdę wcale nie chcesz. Stworzył cię po to, byś sam zapragnął zrealizować w swoim życiu Jego plan.
Po drugiej stronie śmierci jest wolność, i żaden człowiek nie jest wolny w większym stopniu, niż umarły. Jezus miał wiele do powiedzenia na temat śmierci ludzkiej jaźni, i w czasie podróży do takiego ciebie, jakim chcesz być, także i w tobie coś będzie musiało umrzeć. Jednakże tego rodzaju śmierć jest zawsze śmiercią pomniejszej, fałszywej jaźni, po to, aby mogła zacząć żyć twoja lepsza i szlachetniejsza osobowość.