Powieści

Modlitwa nieznajomej – Davis Bunn

Oceń książkę
No votes yet.
Please wait...

Modlitwa nieznajomej - Davis BunnW jaki sposób niezwykła podróż może zmienić życie?

Amanda Vance nie jest przekonana do pomysłu męża, żeby zorganizować Święta Bożego Narodzenia w szerokim gronie rodzinnym gdzieś na Północy. Ubiegłego roku planowała wyjątkowe święta w ich własnym domu, pieczołowicie przygotowując i ozdabiając pokój dziecięcy dla ich nowonarodzonego dziecka. Teraz ten pokój jest tak pusty, jak jej serce.

Nieoczekiwany splot wydarzeń sprawia, że Amanda dostaję szansę na zmianę swojego życia. Przemiana zaczyna się w trakcie podróży do Ziemi Świętej. Dzięki temu doświadczeniu dokonują się istotne zmiany, zarówno w duszy, jak i małżeństwie Amandy. Przekonuje się, że Bóg nie tylko odpowiada na modlitwy nieznajomych… ale także na te w jej własnym sercu.

Dane książki:

Autor: Davis Bunn
Liczba stron:
296
Wymiary:
130 x 200 mm
Oprawa:
miękka ze skrzydełkami
Wydawca: Święty Wojciech

Fragment z rodziału 1

Amanda weszła do szpitala przez „wypadki”. Nazywali tak to wejście po części dlatego, że prowadziło do oddziału ratunkowego i intensywnej terapii. Ale głównym powodem był odgłos karetek podjeżdżających gwałtownie przed budynek oraz wózków do transportu rannych, wyciąganych z ambulansu i mknących w głąb oddziału. Letnie ulewy na Florydzie potrafiły w kilka godzin zalać to miejsce na stopę, a burze były tak intensywne, że rozbryzgi wody spod kół zmieniały się w mgiełkę sięgającą pięćdziesięciu stóp. Wiatry, które nierzadko towarzyszyły tym nawałnicom, zwłaszcza w porze huraganów, uniemożliwiały dojazd do oddziału ratunkowego. Roztropni architekci zaprojektowali więc dla pozostałych siedmiu pięter szpitala drugie, zadaszone wejście z osobnym podjazdem. Bez względu na to, jak silna była burza, ludzie mogli dotrzeć tu suchą nogą. To miejsce miało też jednak wadę: brak światła słonecznego. Nawet w dzień panował tu mrok.

Kiedy Amanda została osobistą asystentką dyrektora szpitala, od razu przerobiła tu oświetlenie i zorganizowała darmowy parking z obsługą. I choć parkingowi otrzymywali niewielkie wynagrodzenia, nazywała ich wolontariuszami. Na tablicach informacyjnych wypisano wielkimi literami, że napiwki są zabronione.

Sporą część pacjentów i odwiedzających stanowili ludzie starsi – w końcu to Floryda. Nie musieli już drałować pieszo z parkingu. A wolontariusze Amandy, w większości równie starzy jak odwiedzający, stanowili serdeczną przeciwwagę dla ponurego wejścia. Witali przybyszów z uśmiechem, zapewniając, że znajdą tu opiekę najlepszą z możliwych. I większość ludzi, witanych tak serdecznie, wierzyła ich zapewnieniom. A przynajmniej wchodzili do szpitala z mniejszym przerażeniem.

Intensywne światło w tej mrocznej enklawie pochodziło z nowej, miniaturowej choinki, którą Amanda ustawiła tu wczoraj. Bożonarodzeniowe ozdoby tu, na Florydzie, prezentują się dość osobliwie. Ale Amandzie to nie przeszkadzało – uważała, że choinka będzie miłym akcentem. Takie gesty były dla niej czymś naturalnym. Inni nazywali to darem; mówili, że dzięki niej ludzie czuli się lepiej – zarówno pracownicy, jak i pacjenci. Słyszała to na każdym kroku. Tyle tylko że ona sama nie lubiła swojej pracy. Nie polubiła jej od pierwszego dnia. Przyjęła ją, bo stanowiła dla niej rodzaj ucieczki. Nic ponadto.

Frank, jej ulubiony parkingowy, a zarazem sąsiad, pełnił właśnie dyżur. Kiedy jego jedyna siostra, która nigdy nie wyszła za mąż, ciężko zachorowała, Frank i jego żona sprowadzili się tutaj, by towarzyszyć jej podczas tych ostatnich dni. Nigdy nie zostawiali jej samej. Przez dziewięć trudnych miesięcy siostra Franka krążyła między domem a szpitalem. Witając nowo przybyłych i odprowadzając ich samochody na parking, Frank chciał podziękować. Uśmiech nie znikał mu z twarzy, a jego serce było tak wielkie jak niebo nad Florydą.

– Coś mi się wydaje, że to będzie burzliwy dzień – powiedział.
– Nic z tego – zapewniła go Amanda. – Widziałabym notatkę służbową.
– A ja ci mówię, że coś się święci.

Amanda zeszła ze schodów i poczekała, aż Frank pomoże starszej kobiecie rozstawić balkonik i przekaże kluczyki innemu pomocnikowi.
– Doktor Henri się śmieje – oznajmił pogodnie.
– Żartujesz?
– Nie. Wcisnął brodę w kołnierzyk koszuli i szczerzy zęby.
– Gdybym cię nie znała, powiedziałabym, że tym razem przesadziłeś.

Doktor Henri, ordynator oddziału ratunkowego, był ciemnoskórym, pomarszczonym człowiekiem pochodzącym z Republiki Dominikany i najlepszym specjalistą od nagłych przypadków, jakiego Amanda kiedykolwiek spotkała. Nie znosił amerykańskiej wymowy swojego imienia, ale skoro nawet francuskie Henri przekraczało możliwości wielu pracowników szpitala, tym okrutniej męczył się słysząc, jak wymawiają jego nazwisko: Beausejour.

– Zawsze uważałam, że ten srogi mars na jego czole to tylko tatuaż.
– Wszystkie pielęgniarki są w szoku – zgodził się Frank. – To może oznaczać tylko jedno, prawda? Moira kopnęła w kalendarz.
– Nic z tego – odpowiedziała Amanda i odwróciła się, by odejść. – Dziś rano otrzymałam od niej pięć e-maili.

Oceń książkę
No votes yet.
Please wait...

Podobne wiadomości

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button