Zaskoczony radością – C.S. Lewis
Chłopiec, który wspólnie z bratem wymyśla tajemnicze królestwo Boxen i przez kilka lat spisuje jego kroniki. Uczeń wiktoriańskiej szkoły z internatem prześladowany przez kolegów i emocjonujący się muzyką Wagnera. Młody żołnierz, ateista, który, na froncie I wojny światowej, nie zwracając uwagi na ostrzał ze strony nieprzyjaciela, czyta książki. Przyjaciel J.R.R. Tolkiena, profesor Oksfordu, nawrócony chrześcijan, twórca Narnii…
C.S. Lewis napisał w życiu niejedną książkę, w której, posługując się sylwetkami swoich bohaterów, poszukiwał odpowiedzi na najważniejsze dla siebie pytania – o naturę rzeczywistości, piękno, cierpienie czy wiarę. Jednak własną historię, z lekkością, która przywodzi na myśl jego najlepsze powieści, przedstawił w niezwykłej, pasjonującej autobiografii.
Zaskoczony radością to barwna opowieść o dzieciństwie i młodości pisarza. Portrety ojca, kolegów szkolnych i nauczycieli pozwalają wejść w świat Imperium Brytyjskiego czasów wiktoriańskich, w którym walczyły ze sobą pruderia z dekadencją, irlandzkość z angielskością, a także wiara z ogarniającym uniwersytety i salony ateizmem. Jednak głównym tematem Zaskoczonego radością jest utrata wiary przez pisarza i jego powrót do chrześcijaństwa. To opowieść o dylematach młodości, dojrzewaniu, wadzeniu się z Bogiem i odnajdywaniu na nowo „Radości”, jak Lewis nazwał swoją drogę poszukiwania wiary.
Zaskoczony radością to wciągająca autobiografia duchowa oraz świadectwo wiary i nawrócenia, posiadające w sobie szczerość i siłę Wyznań św. Augustyna.
Książka ta została napisana po części jako odpowiedź na prośby, bym opowiedział, jak z ateisty stałem się chrześcijaninem, a częściowo po to, by skorygować fałszywe pogłoski, które rozeszły się tu i ówdzie. Na ile historia ta ma znaczenie dla kogokolwiek poza mną, zależy od stopnia, w jakim doświadczył on tego, co nazywam „Radością”. Jeśli Radość jest zjawiskiem choć trochę powszechnym, bardziej szczegółowe niż do tej pory potraktowanie tego tematu może okazać się pożyteczne. Do pisania zachęciło mnie spostrzeżenie, że rzadko kiedy człowiek odkrywający przed innymi to, co uważał za wyłącznie swoje odczucie, nie spotyka się ze strony przynajmniej jednego (a częściej kilku) ze słuchaczy z uwagą: „Jak to? A więc i ty też to czułeś? Zawsze mi się wydawało, że nie dotyczy to nikogo oprócz mnie”. — C.S. Lewis
Tytuł: Zaskoczony radością
Autor: Clive Staples Lewis
Wydawca: Wydawnictwo Esprit
Tłumaczenie:
Magda Sobolewska
ISBN: 978-83-61989-36-3
Format 130×200 mm
Stron 352
Data wydania 2010-11-05
Oprawa broszurowa ze skrzydełkami
Fragment książki
Z daleka dobiegł mnie krzyk
Balder Piękny
Nie żyje, nie żyje
Nie wiedziałem, kim był ten Balder, jednak natychmiast poczułem się przeniesiony gdzieś daleko, w rozległe krainy pod północnym niebem. Pragnąłem niemal do bólu czegoś nieokreślonego, jakiejś innej, dalekiej, srogiej przestrzeni, i znów, jak poprzednim razem, natychmiast poczułem, że pragnienie mija, i zatęskniłem za jego powrotem.
Czytelnik, któremu te trzy wydarzenia nic nie mówią, nie musi dalej czytać tej książki. W pewnym sensie stanowią one bowiem oś całego mojego życia. Dla tych, którzy są skłonni pozostać przy jej lekturze, dopowiem tylko, że wszystkie te wydarzenia miały cechę wspólną: przynosiły ze sobą niezaspokojone pragnienie, które samo w sobie było godniejsze pożądania niż cokolwiek, co mogłoby je zaspokoić. Taki właśnie stan nazywam Radością. Określenie to należy potraktować jako pewien ścisły, techniczny termin — radość oznacza tu coś zupełnie innego niż szczęście czy przyjemność. Łączy ją z nimi tylko jedno, a mianowicie to, że kto raz doświadczył Radości, będzie jej pragnął znowu. Poza tą jedną cechą, biorąc pod uwagę istotę Radości, tak jak ją rozumiem, należałoby raczej nazwać ją szczególnym rodzajem smutku lub przygnębienia. Jest to jednak smutek, za którym się tęskni. Wątpię, czy ktoś, kto go doświadczył, chciałby, gdyby było to w jego mocy, zamienić jedną chwilę Radości na wszystkie przyjemności świata. Radość jednak, inaczej niż przyjemność, nigdy nie zjawia się na zawołanie.
Nie jestem pewien, czy te wydarzenia miały miejsce przed czy po tej wielkiej stracie, którą wypada mi teraz opisać. Pewnej nocy leżałem chory i zapłakany. Bolał mnie ząb, bolała mnie głowa i niepokoiłem się bardzo, że mama do mnie nie przychodzi. Nie przyszła, gdyż sama była chora. Dziwiłem się, że w jej pokoju zebrało się naraz tylu lekarzy, słyszałem głosy i krzątaninę w całym domu. Drzwi otwierały się i zamykały nieustannie. Trwało to chyba kilka godzin. A potem ojciec przyszedł do mojego pokoju i zapłakany usiłował powiedzieć, mnie przerażonemu, coś zupełnie niewyobrażalnego. Mama była chora na raka — resztę można było przewidzieć: operacja (przeprowadzona zgodnie z ówczesną praktyką w domu), pozorna poprawa, nawrót choroby, coraz większe cierpienia i w końcu śmierć. Ojciec nigdy do końca nie mógł się pogodzić z tą stratą.
Nie sądzę, by dzieci cierpiały mniej niż dorośli, ale ich cierpienie jest inne. Obaj z bratem poczuliśmy się opuszczeni, jeszcze zanim mama umarła. Usuwała się stopniowo z naszego życia w świat pielęgniarek, nieprzytomnych majaczeń i morfiny, a wszystko dookoła nas stawało się obce i groźne, dom wypełniały dziwne zapachy, nocne hałasy i złowróżbne szepty. Pociągnęło to za sobą dwie kolejne zmiany — jedną na gorsze, a drugą na lepsze. Po pierwsze, wydarzenia te oddaliły nas nie tylko od matki, ale także od ojca. Mówi się, że nieszczęście zbliża ludzi, trudno jednak oczekiwać, by miało to dotyczyć ludzi w tak różnym wieku. Jeśli mogę ufać własnemu doświadczeniu, to wynika z niego, że widok przerażenia i cierpienia dorosłych paraliżuje dzieci i oddala je od nich. Możliwe, że sami byliśmy temu winni. Może, gdybyśmy byli lepsi, potrafilibyśmy złagodzić cierpienia ojca. Ale nie zrobiliśmy tego. Ojciec nigdy nie był zbyt zrównoważony i nie panował nad uczuciami, a teraz, przytłoczony udręczeniem, stał się wręcz nieobliczalny; mówił bezładnie i działał niesprawiedliwie. I tak w ciągu kilku miesięcy ten nieszczęsny człowiek tracił stopniowo nie tylko żonę, ale także — nieświadomie — synów. Brat i ja coraz bardziej przekonywaliśmy się, że chcąc uczynić nasze życie znośnym, możemy polegać tylko na sobie nawzajem i ufać tylko jeden drugiemu. Chyba właśnie wtedy nauczyliśmy się (a przynajmniej ja) okłamywać ojca. Nie mieliśmy już nic, co czyniłoby dom, w którym mieszkaliśmy, naszym domem — nic oprócz siebie. Z dnia na dzień stawaliśmy się sobie bardziej bliscy (i to właśnie była zmiana na lepsze, którą przyniosła choroba mamy). Byliśmy jak dwa przerażone obdartusy tulące się do siebie w ponurym, zimnym, niegościnnym miejscu.
Strata bliskiej osoby w dzieciństwie niesie ze sobą wiele innych bolesnych przeżyć.
Pamiętam, jak zaprowadzono mnie do sypialni, gdzie leżała moja zmarła mama, „żeby ją zobaczyć”, jak mi powiedziano. W rzeczywistości poszedłem tam — jak się zaraz zorientowałem — żeby zobaczyć „to”. Jej twarz nie była zmieniona, tak przynajmniej powiedzieliby dorośli, jednak dla mnie najstraszniejszą zmianę stanowił sam fakt, że mama była martwa. Mój smutek natychmiast zmienił się w przerażenie. Do dziś nie rozumiem, jak można nazywać zmarłych pięknymi. Nawet najbrzydszy żywy człowiek jest aniołem piękności w porównaniu z najpiękniejszym zmarłym. Kolejne atrybuty śmierci — trumna, kwiaty, karawan i pogrzeb wzbudzały we mnie podobne przerażenie. Jedną z ciotek pouczałem nawet o bezsensowności żałobnych ubrań w sposób, który dorosłym mógł się wydać nad wiek dojrzały, ale także okropnie nieczuły. Na szczęście jednak była to nasza ukochana ciocia Annie, żona brata mojej matki, Kanadyjka, kobieta niemal tak samo bystra i pogodna jak mama. Moja nienawiść do pogrzebu z całym jego zamieszaniem i pustosłowiem być może zapoczątkowała we mnie wadę, której nie potrafię wyzbyć się do dziś. Wadą tą jest niechęć do wszystkiego, co publiczne i zbiorowe. Obawiam się, że w sytuacjach oficjalnych zachowuję się jak gbur.
Śmierć matki sprawiła także, że przeżyłem coś, co inni (ale nie ja) mogliby nazwać pierwszym doświadczeniem religijnym. Kiedy dowiedzieliśmy się, że stan zdrowia mamy jest beznadziejny, przypomniałem sobie, czego mnie uczono: że modlitwy zanoszone z wiarą zostaną wysłuchane. Posłusznie więc próbowałem na siłę wzbudzić w sobie niezachwianą wiarę, że moje modlitwy o zdrowie dla mamy okażą się skuteczne; wydawało mi się nawet, że to osiągnąłem. Gdy pomimo moich modlitw mama umarła, zmieniłem front i próbowałem uwierzyć w cudowne wskrzeszenie. Co ciekawe, moje rozczarowanie nie zmusiło mnie do wyciągnięcia radykalnych wniosków. Modlitwa wprawdzie nie zadziałała, ale przyzwyczaiłem się już do tego, że nie wszystko na tym świecie działa tak, jak byśmy chcieli i nie myślałem o tym więcej. Jak sądzę, moja wymuszona wiara miała zbyt mało wspólnego z religią, by spowodować we mnie religijną przemianę. Podchodziłem do Boga, czy też do mojego wyobrażenia o Nim, bez miłości, bez czci, a nawet bez strachu. Gdy starałem się uwierzyć w cud, nie wyobrażałem sobie Boga ani jako Zbawiciela, ani jako Sędziego, lecz po prostu jako czarodzieja. Wydawało mi się, że skoro zrobi to, czego od Niego chciałem, zwyczajnie odejdzie. Nie przyszło mi nawet na myśl, że przerażające spotkanie, o które tak zabiegałem, mogłoby mieć inne następstwa niż przywrócenie poprzedniego status quo. Wydaje mi się, że dzieci często „produkują” tego rodzaju wiarę i że ich rozczarowanie nie ma znaczenia religijnego, tak jak prawdziwie religijnego znaczenia nie miałoby to, w co wierzą, nawet gdyby stało się rzeczywistością.
Po śmierci mamy skończyła się spokojna szczęśliwość dzieciństwa, znikło poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Czekało mnie jeszcze wiele przyjemności, zadowolenia i wiele ukłuć Radości, ale dawne bezpieczne życie przepadło bezpowrotnie. Mój kontynent zatonął jak Atlantyda; zostały z niego tylko wyspy rozsiane po rozległym morzu.